11 kwietnia 2021

Tor des Geants – jak zostałem szefem gangu motywatorów.

Autorzy: Jolanta Blaszkowska – Bastian i Jacek Bastian

Tor des Geants postawił przede mną pytanie: „A co, jeśli zabiorę Ci Twój sportowy cel, a w jego miejsce zaproponuję próbę charakteru? Czy nadal w to wchodzisz?”

 

Rzeczywistość miała na mnie inny plan niż ja na nią. Wszystko, co przytrafiło mi się na trasie TOR-a próbowało mnie zmusić do rezygnacji. Czułem się jak persona non grata lub bohater filmu „Pechowiec”. Przyjechałem na TDG z planem poprawy wyniku z debiutu w 2016. Chciałem pokonać trasę 330 km, 24 000 m przewyższeń, wśród alpejskich szczytów w 120 godzin. Miałem w rękach wszelkie atuty – znałem trasę, byłem przygotowany fizycznie i psychicznie, miałem taktykę eliminującą błędy debiutanta. Jednocześnie wiedziałem, że TDG to wielka niewiadoma, która może zweryfikować wszystko to, co mi się wydaje.

Wraz z kolejnymi wydarzeniami na trasie, marzenie o wyniku uleciało jak balonik zerwany ze sznurka, by chwilę później pęknąć na moich oczach. My biegacze wiemy, jak to boli. Musiałem sobie odpowiedzieć na pytanie – „To po co ja tu teraz jestem, skoro mój plan poszedł się walić?”. Przez długi czas tego nie wiedziałem. Jednak z każdą kolejną kłodą zaczynałem rozumieć, że tym razem gra toczy się o zupełnie inną stawkę – o mój charakter. O niezłomność w sytuacji, gdy jest beznadziejnie. O to, że dopóki jesteś w limicie, to walczysz. Nie chciałem puścić tego niezwykłego uczucia, jakim jest udział w TDG. Nie chciałem dać go sobie odebrać. Pomyślałem, że straciłem marzenie o wyniku, ale wciąż przecież jestem na trasie. Dlatego Tor des Geants był jak swoisty test – „Ile razy można cię kopnąć, a Ty wstaniesz, otrzepiesz się i pobiegniesz dalej?”. Ten artykuł jest o tym, co próbowało mnie zatrzymać i o tym, co pomogło mi ukończyć ten bieg. Napisała go Jola, mój najlepszy życiowy przyjaciel, cierpliwie wysłuchując moich relacji, historii, emocji, by następnie złożyć je w sensowną całość.

Pasja daje i zabiera

Jestem maniakiem długich dystansów. Lubiłem je od czasu, gdy nauczyłem się chodzić, tak przynajmniej twierdzą moi rodzice. Bieganie i góry to moja pasja, a każdy, kto ma tę pasję wie, że ona czasem potrafi człowieka ozłocić, a kiedy indziej ogołocić. Moja pasja w trakcie TDG dała mi i jedno, i drugie. To, w co mnie ozłociła mógłbym podsumować słowami Williama Jamesa „Poza najdalej wysuniętym bastionem zmęczenia i bólu odkryjemy pokłady mocy i ukojenia, o jakie siebie samych nie podejrzewaliśmy”. A jak ogołociła? – o tym poczytajcie.

Padasz i wstajesz

Kiedy wystartowaliśmy (ponad 900 biegaczy z całego świata), bardzo szybko trafiliśmy w sam środek zimy. We Włoszech, w górach, spadło dużo śniegu. W związku z tym, nikt nie wiedział jak sytuacja będzie wyglądać na 3-tysięcznikach. Od niedzieli do soboty pogoda, jak rollercoaster zafundowała wszystkie pory roku – od śniegu, oblodzenia, po upały przyprawiające o udar. Ale pogoda to nie było moje zmartwienie, co innego mnie niepokoiło. Już pierwszego dnia okazało się, że nie mogę normalnie oddychać. Wspinałem się na szczyty i z trudem łapałem każdy oddech. Dyszałem jak lokomotywa i musiałem zatrzymywać się, co kilka kroków. Dopadły mnie objawy braku aklimatyzacji i początki choroby wysokościowej.  Nigdy wcześniej nie miałem takich problemów, a mam za sobą wiele wypraw. Jak widać kiedyś musi być ten pierwszy raz. Tylko dlaczego tu i teraz – myślałem wściekły. Wejście na szczyt Col Entrerol (3002m n.p.m..), odczułem jakbym dostał strzał w sam środek klatki piersiowej. Bolało. Czułem się jakbym jechał na zarzuconym ręcznym. Starałem się nadrabiać stracony czas na zejściach, ale okazało się to niewystarczające dla mojego wyniku. Na szczycie
Col Loson (3299m n.p.m..) usiadłem zmęczony, otaczały mnie bajeczne szczyty i zbliżała się noc. Wtedy pomyślałem, że dopiero siedząc tu, rozumie się prawdziwy sens słów powtarzanych na TDG: „Find your self” i „liberty”. Musiałem znaleźć sposób na swój oddech i na samego siebie w tej sytuacji. Co mi pomogło? Najbardziej to, co było najtrudniejsze – czyli akceptacja, tego że inni wyprzedzają mnie, kiedy idziemy pod górę. Po 3 dobach zacząłem normalnie oddychać.

To tylko jeden z całej serii hamulcowych.  Początkowo nie miałem również szczęścia na punktach odżywczych. Przez dwa dni biegałem głodny, ponieważ trafiałem na monotematyczne punkty, gdzie karmiono mnie głównie rosołem bez makaronu i waflami. Było też mięsa, ale tego moje ciało nie przyjmowało. Wiedziałem, że TDG jest bardzo dobrze przygotowane i nie rozumiałem tej sytuacji. Bliscy, z którymi rozmawiałem przez telefon mówili, że na zdjęciach na Facebooku widać wspaniałe jedzenie. Musieli je chyba zjeść wszyscy ci biegacze, którzy wbiegli tam przede mną. Cóż stara mądrość mówi: „Niczego nie zakładaj, wszystkiego się spodziewaj”. Mój żołądek na znak protestu zafundował mi ciągłe bieganie na stronę przez kolejne 3 dni. Marzenie o wyniku odleciało jak balonik. Ale ciągle jeszcze byłem na trasie, ciągle w zapasie limitów i marzyłem już tylko o jednym – o spaniu. Niestety to był kolejny punkt z mojej listy, w którym plan rozminął się z rzeczywistością. Ciało nie umiało zasnąć. Hałas na bazach sprawiał, że nie potrafiłem zmrużyć oka. Wiedziałem, że muszę spać, ale nie mogłem. Miałem wrażenie, że jestem jak zawirusowany system komputerowy. Moje ciało nie miało zamiaru być moim sojusznikiem. Strzelało coraz to nowe fochy, a ja mogłem je tylko cierpliwie znosić w nadziei, że miną. Wymęczony zasnąłem w schronisku Rifugio Lo Magia. I tam spotkał mnie kolejny cios – obsługa mnie nie obudziła po godzinie, jak prosiłem. Spałem 5,5 godziny. Skutkiem tego było to, że moje limity poszły się walić i trzeba było gnać. Byłem wściekły, tym bardziej, że w wielu miejscach obsługa bardzo dbała o to, by budzić biegaczy. Na punkcie Rifugio Cuney (2656m n.p.m..) założyłem się z wolontariuszką,
(z która zakładałem się również 3 lata wcześniej), że ukończę ten bieg, tak jak ukończyłem pierwszy Tor des Geants. Nie widziałem wiary w jej oczach… Tych zdarzeń hamulcowych było tak dużo, że głupio byłoby o nich wszystkich pisać. Ta historia przypomina sytuację, w której mamy dobre karty do gry, ale silny wiatr nam je wytrąca z ręki i z uśmiechem pyta „I co grasz dalej, nawet teraz, gdy zabrałem Ci najlepsze karty?” Byłem zły. Wściekły. Rozgoryczony. Ale byłem też uparty. I ta wada okazała się w tej sytuacji zaletą. Upór pomagał mi podnieść się z kolan za każdym razem, gdy taki czy inny hamulec chciał mnie zatrzymać. Choć w ostatnią noc podniesienie się z kolan było dla mnie naprawdę trudne. Gdy przemoczony dotarłem do bazy w Ollomont – 287 km trasy (baza życia, gdzie miałem dostęp do swoich rzeczy), dowiedziałem się, że organizatorzy zgubili moją torbę. Był wieczór, stałem mokry, czekała mnie ostatnia długa noc i część dnia. Potrzebowałem suchego ubrania. A oni mi powiedzieli, że torby nie ma, ale że mogą mi dać ręcznik i mydło pod prysznic. Wchodzenie do wody to była ostatnia rzecz jakiej wtedy potrzebowałem. Miałem 2 godziny, potem limit zmuszał mnie do wyjścia w trasę lub oznaczał rezygnację. Zadzwoniłem do Joli i przekonałem się jaką moc mogą mieć dwie kobiety, nawet kiedy nie ma ich przy mnie. Jola skontaktowała się z naszą przyjaciółką Andreą Dylong w Curmeyear, która odnalazła moją torbę na mecie. Zmobilizowała wolontariuszy, by ją dostarczyli do mnie. Nie wiedziałem, czy zdążą przed upływem tych dwóch godzin do mnie dotrzeć. Dotarli na kilka minut przed końcem limitu. Przebrałem się i pobiegłem dalej. Przetrwałem tę noc, a potem z trudem upalny dzień i wbiegłem na metę. Mój młodszy syn mawia, że radości nie da się przedawkować i wtedy, tam na mecie w duchu przyznawałem mu rację.

Jak wstać?

Co mi pomagało podnosić się z kolan? Najlepiej oddaje to zdarzenie, które miało miejsce na mecie. Podszedł do mnie jeden z biegaczy z Niemiec, z którym w trakcie biegu rozmawiałem i powiedział „Dzięki Tobie ukończyłem TDG” – przypomniał mi o tym, jak go motywowałem, aby się nie poddawał. Inni biegacze, grupa z Hiszpani nadała mi przydomek – szef gangu motywatorów, ponieważ tam, gdzie się pojawiałem mobilizowałem ich, by nie rezygnowali. Myślę, że tak naprawdę gadanie do nich, to było pomaganie samemu sobie. Tyle razy ślizgałem się na limicie i tyle razy ludzie, których spotykałem nie dawali wiary w to, że dotrę do kolejnego punktu, nie mówiąc o mecie. Kiedy nie widzisz w oczach napotkanych ludzi wiary w sens, gdy nie słyszysz od nich pokrzepiających słów, a Twój cholerny telefon nie może cię połączyć z bliskimi, to musisz te wszystkie słowa wydobyć z siebie i dla siebie. W trakcie ultramaratonu umysł przypomina zatłoczone ulice miasta w godzinach szczytu, dlatego szczególnego znaczenia nabierają słowa wypowiadane do siebie, o sobie samym, w samotności. O ile ciało udźwignie dużo niedogodności, o tyle umysł, przy osłabionym ciele nie daje takiej tolerancji na błędy.

Gdybyście mieli wątpliwości, czy ta wyprawa to, aby na pewno była próba charakteru, to może ostatecznie przekona Was to, że kiedy przyleciałem do Polski okazało się, że w mojej walizce brakuje medalu. A przecież tam był…mój znajomy widział moment jak go chowałem. Cóż mogę tylko powtórzyć, że pasja potrafi ozłocić i ogołocić i czasem obie te sprawy dzieją się jednocześnie.